Kolejny dzień w Cannes przyniósł pokazy filmów, których nie mogliśmy się doczekać. Wśród nich był japoński "Renoir" w reżyserii Chie Hayakawy, autorki przekuwającej w tej opowieści swoje własne bolesne doświadczenia z dzieciństwa. Oraz najnowsze dzieło Wesa Andersona "Fenicki układ". Przed premierą wiedzieliśmy o nim bardzo niewiele, poza tym, że na ekranie – tradycyjnie – pojawi się zastęp hollywoodzkich gwiazd. Już we wstępie możemy zdradzić, że zaskoczeń nie było – Wes Anderson to wciąż Wes Anderson. Filmy recenzują Łukasz Mańkowski i Maciej Satora.
Kokoro autor: Łukasz Mańkowski
Dziewczynka spogląda na obraz Renoira. Wpatruje się w niego z sobie tylko znaną ciekawością, lusterkiem rzucając na dzieło francuskiego mistrza świetlnego "króliczka". Natychmiast przenosi światło na drugą stronę pokoju, oświetlając tym samym swojego dogorywającego w chorobie ojca. Mężczyźnie udaje się jedynie odpowiedzieć nieprzyjemnym grymasem. I chociaż jest to scena gdzieś z połowy filmu, to właśnie stąd pochodzi tajemniczy tytuł japońskiego filmu – od "Małej Irenki", która przemyka przez film w ulotnej obecności.
Obraz autorstwa Renoira to uosobienie delikatności i niewinności. Podobno stoi za nim ciekawa historia: dorosła już Irena odnalazła przypadkiem swój portret i zażądała go od malarza na własność.
Chie Hayakawa czyni z "Irenki" sprytny wytrych, sugerując, że dialektyka jej filmu oparta będzie na cichych rejestrach, rzeczach z natury umykających naszej uwadze; ale też – że delikatność to równie efemeryczna z cech ludzkich, którą bardzo łatwo utracić. W przypadku głównej bohaterki – pięcioklasistki Fuki – błogość dzieciństwa naznaczona będzie właśnie takim cieniem: chmurą mrocznych doświadczeń zawieszoną nad jej każdym krokiem w procesie dorastania.
Ostatnie lata przynoszą w kinie japońskim próby obrazowania dzieciństwa w ujęciu neuroatypowości – coraz więcej pojawia się postaci w spektrum stających naprzeciw kolektywnemu społeczeństwu, które harmonii szuka w bezpiecznym
status quo pod postacią wyimaginowanej homogeniczności. Podobnie jest z Fuki – bohaterka dramatu
Hayakawy to postać wyraźnie odosobniona, hiperwrażliwa i zasępiona ścieżkami własnych myśli, odstająca w swych zachowaniach, a przez to testująca cierpliwość wszystkich wokół, wliczając w to odbiorców filmu. Chodzi własnymi ścieżkami, a ponieważ przez większość czasu to właśnie na niej skupia się kamera, natychmiast zostajemy współflaneurami jej wybujałej wyobraźni – obserwując świat oczami dziecka objaśniającego go na swój sposób, na peryferiach naiwności i fascynacji.
Trudno nawet o jednoznaczne sprecyzowanie fabuły "
Renoir".
Hayakawa raczej tworzy swoją historię z wyrywkowych fragmentów, które łączą się ze sobą w większy obraz upływającej wokół Fuki rzeczywistości. Jak w pamiętniczku, gdzie skrawki z jej życia są po prostu ze sobą zestawione. Raz widzimy ją w szkole, raz w rodzinnym domu, innym razem wędrujemy z nią po ulicach miasta. Dziewczynka spotyka przypadkowe osoby, jak w kinie drogi, tyle tylko, że nie wiadomo do końca, co jest celem tej podróży. Wiemy, że jej ojciec umiera na raka, a matka szuka alternatywnych sposobów leczenia. W pewnym momencie Fuki znajduje numer telefonu, pod którym ludzie zostawiają matrymonialne ogłoszenia – przez wiele lat popularny sposób na randkowanie w Japonii, który znalazł swoją niszę w mieście figurującym jako globalna stolica samotności. To wtedy pojawia się rysa na obrazie – delikatność zostaje zagrożona.
Całą recenzję filmu "Renoir" można przeczytać TUTAJ. Ander-father autor: Maciej Satora
Choć ze swoim nowym filmem na plażach Lazurowego Wybrzeża
Wes Anderson cumuje już po raz piąty, mógłby to robić równie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiąty ósmy. Powszechna pamięć o jego obecności(ach) w konkursie głównym najważniejszego festiwalu filmowego na świecie jest bowiem jednocześnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, że był tu kiedykolwiek, dla innych – że nie pojawia się co roku od momentu wynalezienia kinematografu. Emocja jednych i drugich płynie chyba z tego samego poczucia obojętności. Dziwnego przeświadczenia, że seans kolejnego owocu pastelowej symetrii będzie aktywnością jak gdyby z innego niż "oglądanie filmów" porządku, bo faktycznie – idąc na "nowy film
Wesa Andersona" idziemy bardziej "na Wesa Andersona" niż "na film". W efekcie ten najkonsekwentniej zmanierowany twórca współczesnego kina na artystycznych salonach pozostaje odludkiem. Postacią tak radykalnie osobną w swojej autorskiej kreacji, że aż mogącą konkurować wyłącznie z samym sobą.
I w tym aspekcie trudno o konsensus. Po oskarżycielskich zdaniach w stylu: "On ciągle kręci ten sam film. / Powtarza się. / Mam go dosyć!" za często okazuje się, że każdy z tych krzykaczy ma swojego innego ulubionego
Wesa Andersona (mój to na przykład ten z "
Pociągu do Darjeeling"), a jeśli tak jest, to coś w końcu musi się w nim zmieniać. W "
Fenickim układzie" owych przesunięć jest rzeczywiście sporo. Nowy film twórcy "
Kochanków z księżyca" okazuje się powrotem do zwartej narracji z jednym centralnym bohaterem, za zdjęcia po raz pierwszy odpowiada znany z "
Amelii" wybitny operator
Bruno Delbonnel, a z rejonów egzystencjalnych niewygód reżyser pewnie skręca w kierunku tych międzyludzkich. Mało? Cóż, od
Andersona więcej raczej nie dostaniecie.
Choć osadzony w krzywych realiach roku 1950, temat "
Fenickiego układu" jest przewrotnie, jak to mówią, "na czasie". Jego protagonistą jest Zsa-Zsa Korda (
Benicio Del Toro), multimilioner w typie Aristotelisa Onasisa, bez skrupułów bogacący się z pomocą własnego sprytu, przebiegłości i niewolniczej siły roboczej. Poznajemy go niedługo po ocaleniu z katastrofy lotniczej (szóstej w karierze) i pojednaniu z dawno niewidzianą córką (pierwszą i jedyną, ale otoczoną przez dziewięciu młodych braci). To pierwsze jest dla niego chlebem powszednim; poza czutką do biznesu, Korda ma też "nawyk przetrwania", niemal nadnaturalną zdolność wychodzenia z najtrudniejszych nawet opresji. To drugie z kolei – ucztą wyprawioną na wyjątkową okazję. Liesl (magnetyczna
Mia Threapleton), jego najstarsza potomkini i zarazem siostra zakonna w nowicjacie, została przez niego wezwana, by jako jedyna przejęła ogromną rodzinną fortunę. W ten sposób kobieta – a z nią także i my, widzowie – zostaje wtajemniczona w zawiłości tytułowego fenickiego układu: skomplikowanego projektu infrastrukturalnego gdzieś na Bliskim Wschodzie, mającego przynosić jej 5% przychodu przez najbliższe 150 lat. Ów dochód pasywny stanie się jednak faktem dopiero po aktywnym działaniu. Manipulujący rynkiem przeciwnicy Kordy doprowadzili do sytuacji, w której ten musi ponownie spotkać wszystkich swoich partnerów biznesowych i przekonać ich, do zasypania swoimi pieniędzmi luki w budżecie inwestycyjnym.
Całą recenzję filmu "Fenicki układ" można przeczytać TUTAJ.